ebook img

Tłumacząc się z tłumaczenia PDF

85 Pages·3.235 MB·Polish
Save to my drive
Quick download
Download
Most books are stored in the elastic cloud where traffic is expensive. For this reason, we have a limit on daily download.

Preview Tłumacząc się z tłumaczenia

ELŻBIETA TABAKOWSKA TŁUMACZĄC SIĘ Z TŁUMACZENIA Przedmowa Anna Szulczyńska Wydawnictwo Znak Kraków 2009 „Czy kobieta może byifitź*” Wiem z doświadczenia, że Elżbieta Tabakowska jest dla redak­ tora współpracownikiem idealnym - wiem, bo już od z górą dwudziestu lat spotykamy się - jak dotąd wyłącznie - w związ­ ku z tłumaczonymi przez nią dla Znaku książkami Normana Daviesa. Dlaczego Elżbieta jest dla redaktora współpracownikiem idealnym? Nie tylko dlatego, że rozumie jego pracę i ją doce­ nia, ale przede wszystkim dlatego, że jest tłumaczem niezwyk­ le świadomym swego rzemiosła i odpowiedzialnym za swoją pracę - aż do poziomu, jak można się dowiedzieć z tej książki, ortografii i interpunkcji (choć zazwyczaj są to pola działalno­ ści przede wszystkim redakcji). Staje więc przed redaktorem pytanie, jak towarzyszyć takiej tłumaczce, żeby nie popsuć jej pracy nieprzemyślanymi ingeren­ cjami w tekst przekładu, a jednocześnie wytropić te miejsca, w któ­ rych zbacza ona z wytkniętej sobie drogi lub po prostu się myli? Żeby pochopnie nie kwestionować decyzji kogoś, kto już przedarł się - niekiedy z wielkim mozołem - przez gąszcz oryginału. O czym myślałam, czytając tę książkę Elżbiety? Przede wszystkim o stopniu trudności stojącego przed nią zadania. A kiedy przytacza liczne przykłady pracy nad konkretnymi no przez autora, jak i przez tłumacza w celu zachowania lub fragmentami tekstu i przywołuje kolejne wersje, które powsta­ zmniejszenia dystansu istniejącego między światem rzeczy­ wały w wyniku dyskusji prowadzonych z adiustatorami, wery­ wistym a światem przedstawionym. „Egzotyzacja - wyjaśnia fikatorami, korektorami na marginesach wydruków - znowu Elżbieta - oznacza utrzymanie w przekładzie różnic kulturo­ rozważałam słuszność podejmowanych decyzji, niepokojąc wych, czyli - mówiąc przenośnie - »wysyłanie czytelnika w za­ się zwłaszcza wykazywaną niekiedy przez Autorkę „niekon­ graniczną podróż«, a udomowienie - przeciwnie, maksymalne sekwencją w redakcyjnych zaleceniach”, zwłaszcza gdy - jak złagodzenie kulturowego szoku, czyli - znów mówiąc przenoś­ pisze dalej Elżbieta - „nabierała ona czasem cech niemal aro­ nie - »sprowadzanie autora do kraju czytelnika«”. gancji”! Opisy Elżbiety ukazują źródło i sens tych dyskusji i analiz, W Wyspach autor zdecydował się na „udomawianie” z powo­ które czasem mogą się wydawać dzieleniem włosa na czworo, du opisywania świata bardzo oddalonego w czasie, całkowicie ale w gruncie rzeczy są przecież próbą dojścia do wersji op­ egzotycznego dla współczesnego czytelnika i zaludnionego tymalnej, co w przypadku pracy nad tłumaczeniem oznacza dziesiątkami postaci o nadzwyczaj skomplikowanym pocho­ z jednej strony zachowanie wierności oryginałowi, z drugiej dzeniu, o których wiedza jest bardzo zróżnicowana, a w Po­ zaś - językowi polskiemu i ambicji, żeby przekład „dobrze się wstaniu ’44 dlatego, że chciał - jak sam to określił - „anglo­ czytał”. O tym, jak kręta i uciążliwa bywa droga, którą trzeba języcznego czytelnika postawić najpierw na pewnym gruncie w tym celu przejść, jest właśnie ta książka. brytyjskim, a nie na obcym gruncie polskim”. Decyzje autora z natury rzeczy stwarzały konieczność usto­ Zapewne nieprzypadkowo w Tłumacząc się z tłumaczenia Elż­ sunkowania się do nich ze strony tłumacza, przed którym tak­ bieta zestawia dwa dzieła Daviesa: „bardzo brytyjskie” Wyspy że nieustannie stawała konieczność decydowania: „udomawiać” i „bardzo polskie” Powstanie 44. czy „egzotyzować”? Zwłaszcza w wypadku Powstania ’44 spra­ Trzeba powiedzieć, że książki Daviesa zawsze dostarczają wa była skomplikowana, to bowiem, co Davies „udomowił” na wiele skomplikowanego materiału, wymagającego najpierw gruncie brytyjskim, w tłumaczeniu trzeba było „odkręcać”. i przede wszystkim od tłumaczki, a potem od redakcji po­ Na czym polegało to Daviesowe „udomowienie”? Pisząc ważnego wysiłku. Ale w przypadku Wysp i Powstania ’44 była w Wyspach o epokach najdawniejszych, starszych niż jakiekol­ to czasem prawdziwa ekwilibrystyka! A przecież nawet jeśli wiek zapisy historyczne, Davies „nazywał swój świat”. W efek­ wydaje się, że każde rozwiązanie redakcyjne jest złe, na któreś cie w książce pojawiły się dziesiątki całkowicie fikcyjnych nazw w końcu trzeba się zdecydować. geograficznych, których przełożenie na język polski przy­ Tu jedne z poważniejsze wyzwań - Elżbieta pisze o tym sze­ niosło niezwykły skutek - pracując nad polskim wydaniem roko - zrodziły się w wyniku przyjęcia przez Daviesa w obu Wysp, zagubieni w gąszczu tych przedziwnych, wymyślonych tych dziełach zasady „udomawiania”. „Egzotyzacja” i „udo- przez autora nazw, czuliśmy się trochę - tak określiła to jedna mawianie” to dwa zabiegi, które mogą być stosowane zarów­ z redaktorek - jak w Krainie Kubusia Puchatka. Było to nawet 8 9 sympatyczne i zabawne, ale zmuszało do niezwykle pilnego Do teraz nie jest dla mnie jasne, dlaczego - poza wszyst­ czuwania nad czytelnością tekstu. kim innym - angielski czytelnik nie miał spróbować stanąć Problem klarowności wystąpił też wraz z pojawianiem się „na obcym gruncie polskim”? całkiem już rzeczywistych postaci historycznych i koniecz­ Z drugiej strony musi budzić szacunek szczególna „filozofia nością decydowania, jakie reguły mają obowiązywać w za­ nazw” Daviesa, leżąca u podstaw wielu jego decyzji, a wynikająca pisywaniu ich imion. Tylko redaktorzy i umęczona ich pyta­ z przekonania, że pisząc o historii - i nie tylko - nie wolno cał­ niami tłumaczka wiedzą, jak skomplikowana była to materia, kowicie zawłaszczać tego, co jest „nie wyłącznie nasze”. Dotyczy ile pojawiało się propozycji ze strony kolejnych czytelników to zwłaszcza nazw geograficznych: w zależności od tego, o któ­ tekstu i jak trudno było podjąć ostateczne decyzje: czy imię rym okresie historycznym pisze, Davies używa nazw, jakie nadali podawać w brzmieniu oryginalnym, a jeśli tak, to w którym, danemu miejscu jego ówcześni „właściciele”. Nieraz dla jednego czy może użyć polskiego odpowiednika? Henri czy Henryk II miejsca jest takich nazw kilka. Podobnie z postaciami historycz­ Courtmanteau (czy Curtmantle?), czy może Henryk II Krót­ nymi, które także bywają nazywane rozmaicie w zależności od ki Płaszcz? Edouard I to Edward Longshanks, a także Edward tego, o jakim okresie ich życia jest mowa. I choć efekty tych nie­ o Długich Goleniach. Wilhelm III Orański czy William of kiedy dość karkołomnych posunięć mogą się czasem - jeśli in­ Orange? - zadawali „rozpaczliwe pytania” korektorzy i - żeby tencje autora nie są do końca znane lub aprobowane - wydawać nie musiał ich zadawać późniejszy czytelnik, a także aby się nieco dziwne (bywają zresztą krytykowane), to gdy się przyjmie w tym gąszczu nie pogubił - trzeba było dokonywać ostatecz­ Daviesowy punkt widzenia, często trzeba zacząć myśleć o świecie nych, możliwie sensownych wyborów, kierując się zdobywaną inaczej niż dotychczas: nie z pozycji tylko „swojego miejsca”, lecz z różnych źródeł wiedzą i zdrowym rozsądkiem. takiego, w którym „nasze” może być równocześnie „czyjeś”. A Powstanie 44? Chociaż Warszawa 1944 roku to nie Wy­ spy z zamierzchłej przeszłości, jednak właśnie tu mieliśmy do Problemy związane ze światem rzeczywistym i przedstawionym czynienia z „apogeum udomowienia”. Kontrowersyjna decyzja to tylko jeden z aspektów pracy tłumacza, którym Elżbieta po­ Daviesa, żeby tłumaczyć na język angielski pseudonimy po­ święciła swoją książkę. Jej „refleksje o przekładzie” obejmują wstańcze, a także nazwy dzielnic i ulic Warszawy - co miało wiele innych zagadnień: kody kulturowe i siłę tradycji, problemy być „udomowieniem” tekstu dla anglojęzycznych czytelników - związane z nadawcami i odbiorcami komunikatu (bardzo skom­ zmusiło tłumaczkę do przywracania nazw polskich, a weryfi­ plikowana materia!), trudności z rozpoznawaniem wiedzy real­ katorów do czujności, żeby na skutek pomyłki w przekładzie nego czytelnika, empatię i punkt widzenia, wreszcie zagadnienia nie mylić ze sobą poszczególnych postaci i miejsc. Wzdycha­ językowe. Wszystko to są pola, na których w trakcie prac redak­ liśmy wtedy wszyscy do „egzotyzacji” - gdyby autor się na nią cyjnych konfrontują się nasze przekonania, wiedza i intuicja. zdecydował, możliwość pomyłki w tak istotnych kwestiach jak przywoływanie rzeczywistych postaci w rzeczywistych miej­ Praca nad takimi książkami jak dzieła Daviesa przypomina scach byłaby o niebo mniejsza. zwykle przebywanie na polu bitwy. Przede wszystkim musi 10 11 zostać opanowana skomplikowana materia merytoryczna tek­ nej empatii identyfikacji z autorem. Wiele odpowiedzi rodzi stu o bardzo dużej objętości. Zaangażowanych jest w tę pracę się jednak łatwiej w czasie „burzy mózgów”, zgodnie z zasadą wielu ludzi, a terminy przeważnie są bardzo napięte. Koniecz­ „co dwie głowy to nie jedna”. Będąc jednym z pierwszych czytel­ na jest więc staranna logistyka dotycząca poszczególnych eta­ ników przetłumaczonej książki, staram się wskazywać niejas­ pów pracy, z których wiele jest wykonywanych równolegle. ne miejsca, nieszczęśliwe czy błędne sformułowania, zarówno Z wszelkimi stawianymi przez teksty tłumaczonych książek te, na które sama zwróciłam uwagę, jak i te wyznaczone przez problemami zmagają się kolejno ich redakcyjni czytelnicy - inne pracujące nad tekstem osoby. Ponieważ współpracujemy adiustatorzy, weryfikatorzy, korektorzy. Czytając je i popra­ z Elżbietą już bardzo długo, myślę, że dość dobrze znam jej wiając, nieustannie zadają oni pytania, i nie są to pytania reto­ gust językowy, wiem, na jakie poprawki łatwo się zdecyduje, ryczne! Wszystkie domagają się odpowiedzi. Dlatego zapewne a czego raczej nie będzie chciała zmieniać, co ustalimy szyb­ nasza wspólna praca - tłumaczki i redakcji - kojarzy mi się ko i sprawnie, a nad czym trzeba się będzie dłużej zastanawiać, przede wszystkim ze stawianiem pytań, dosłownie setek pytań: szukając zadowalającego obie strony rozwiązania. Ale oczywi­ autorowi, tekstowi, tłumaczowi (niechże powie, co autor miał ście zawsze ostatnie słowo należy do tłumaczki. na myśli!, jakie były jego intencje i zamysły), sobie, współpra­ cownikom - i ciągłym szukaniem odpowiedzi. W tytule tego tekstu umieściłam pytanie - autentyczne pyta­ Moja współpraca z Elżbietą polega w dużej mierze na nie zadane Elżbiecie przez jedną z korektorek. Niektórzy za­ przedstawianiu jej tej lawiny problemów i dbaniu, żeby jej ta stanawiają się: „Czy kobieta może być tłumaczem?”, a my, pra­ lawina nie przywaliła. Przede wszystkim przekazuję je tłu­ cując nad Wyspami, musiałyśmy między innymi zdecydować: maczce po szczegółowej selekcji. Część ich rozstrzygam bez „Czy kobieta może być fitzV\ Ta stwarzająca problem kobieta jej udziału, zwykle tych merytorycznych, które wymagają to niejaka Petronilla, uwieczniona na tablicy genealogicznej omówienia ze specjalistami. O wszelkich zmianach na tym jako/zźzPiers. A chociaż fitz to w języku celtyckim syn, a na­ polu musi bowiem decydować autor, zwracam się więc z nimi sza Petronilla była niewątpliwie córką pewnego Piersa, to obie bezpośrednio do niego, Elżbietę angażując tylko do tłumacze­ z Elką nie miałyśmy wątpliwości, że jednak Petronilla musi nia dodanych czy radykalnie zmienionych fragmentów. Jeśli pozostać fitz i nic nie możemy na to poradzić, bo tekst doku­ zaś idzie o kwestie językowe, tak dużo, jak się da, staram się mentu to dla tłumacza i redaktora rzecz nietykalna. ich rozwiązać sama, a potem ona te decyzje akceptuje (bądź Petronilla musi więc pozostać fitz, natomiast tłumacz na nie!). Robi to albo pozostawiana sama sobie z kolejnymi wy­ pewno może być kobietą! drukami tekstu upstrzonymi na marginesach pytaniami, albo w trakcie naszych czasem - w okresie najintensywniejszych Anna Szulczyńska prac nad książką - wielogodzinnych spotkań. Na wiele z tych pytań może odpowiedzieć tylko ona, ponieważ to ona ma za sobą długie tygodnie pracy nad tłumaczonym tekstem i peł­ 12 Wstęp „Tłumaczenie jest łatwe: po prostu trzeba napisać to samo i tak samo jak autor". Maria Przybyłowska podczas uroczystości odbierania Nagrody im. Karla Dedeciusa 3 czerwca 2005 roku w Międzynarodowym Centrum Kultury w Krakowie „Ma to być książka o tym, jak wygląda tłumaczenie książki - w teorii i w praktyce”. Tym zdaniem zaczynał się wydany kilka lat temu zbiorek moich refleksji o ksiąg przekładaniu. Od tam­ tego czasu przełożonych ksiąg przybyło, więc przybyło także refleksji. A że refleksja o przekładzie - którą zwykło się nazy­ wać teorią przekładu, a od niedawna, bardziej uczenie, trans- latologią lub przekładoznawstwem - powstać może jedynie jako swego rodzaju esencja wydobyta z translatorskiej prak­ tyki, warto może dorzucić kolejne trzy grosze do sterty bilonu, która się przez wieki uzbierała, żeby sobie w niej teraz można było z pożytkiem grzebać. Inspiracją będzie i tym razem proza Normana Daviesa - w oryginale i w przekładzie. Bo w mojej praktyce tłumacza ona właśnie zajmuje najwięcej miejsca, dostarczając najbardziej 15 interesujących przykładów. Oryginały nieodmiennie oferu­ jakie teoretycy literatury nazywają „światami przedstawiony­ ją potwierdzenie słuszności sformułowanej przez profesora mi”, niepowtarzalny twór, w którym to, co uznajemy za fak­ Henryka Wańka tezy, że „zerwanie z konwencją nużącego wy­ ty, jest mniej lub bardziej twórczym przetworzeniem wrażeń kładu historii jest na wagę złota”1; miejmy nadzieję, że teza ta będących funkcją określonego punktu widzenia. Autor każ­ okaże się słuszna, mutatis mutandis, także w odniesieniu do dej narracji - także historycznej - jest zawsze i nieuchronnie wykładu zasad przekładoznawstwa. Tym razem materiału do twórcą własnego świata przedstawionego. Narracja historycz­ rozważań dostarczyła mi praca nad tłumaczeniem kolejnych na zyskuje pozory obiektywizmu dzięki odwołaniom do źródeł dwóch grubych tomów pióra niezmordowanego profesora Da­ (które jednak także stanowią odbicie czyjegoś punktu widze­ viesa: historii Wysp Brytyjskich zatytułowanej po prostu Wy­ nia i czyjejś perspektywy...), przy czym najlepiej, jeśli będzie to spy oraz monografii Powstania Warszawskiego, która ukazała odwołanie do źródeł pierwszych, najwcześniejszych. Idąc tym się w Polsce pod tytułem Powstanie 44. tropem, Davies cofa się w swoich Wyspach do początków hi­ Te dwie nowe pozycje na „polskiej liście” książek Davie­ storii i jeszcze dalej - do czasów najodleglejszych, do których sa są oczywiście bardzo różne: zostały oparte na odmiennych sięga już tylko wyobraźnia. (Podczas promocji Wysp Davies pisarskich zamysłach, obejmują bardzo odmienne perspekty­ bardzo trafnie nazwał ów czas stworzonym na tę okazję pol­ wy czasowo-przestrzenne i poświęcono je bardzo odmiennej skim neologizmem „prahistoria”). W efekcie w Wyspach osoby materii. Wyspy to kolejna (po Europie) próba obalenia przy­ i przedmioty odzyskują swoją pierwotną tożsamość, nieskażo­ jętych konwencji historiograficznych: teza Daviesa brzmi, że ną późniejszymi historycznymi interpretacjami, nieuwikłaną poszczególne okresy w dziejach Wielkiej Brytanii, jakie tra­ w plątaninę złożonych sieci politycznych, społecznych i kul­ dycyjnie wyróżniają historycy, można naprawdę zrozumieć turowych uwarunkowań. Natomiast tam gdzie owa tożsamość tylko wtedy, gdy się je zobaczy na tle szerszego, europejskie­ pozostaje nieznana z braku źródłowych przekazów, w imię go kontekstu. Kluczem do zrozumienia pojęcia „brytyjskości” konsekwencji należało stworzyć jakiś jej wariant: świat Wysp jest zatem zdaniem Daviesa pojęcie „wielorakich tożsamości”. z czasów pre- czy też prahistorycznych jest tworem mental­ Z kolei symbolem tożsamości danej społeczności jest język, nym, zrodzonym z wspieranej wiedzą wyobraźni. Światem eg- którego owa społeczność używa, a symbolem tożsamości jed­ zotyczno-ezoterycznym. nostki - jej imię, nie bez powodu nazywane własnym. Zarów­ Kwestia tożsamości pojawia się - w innym kontekście - no tożsamość jednostkowa, jak i tożsamość zbiorowa realizują także w Powstaniu 44. Książka była pisana z myślą o anglo­ się w określonym kontekście: w świecie, o którym zwykliśmy języcznych czytelnikach, dla których postacie i miejsca opisy­ myśleć i mówić jako o świecie rzeczywistym. Tymczasem jest wanych zdarzeń nie znajdują zbyt wielu punktów odniesienia. to nieuchronnie zaledwie jeden z możliwych światów, takich W dodatku imiona własne - podobnie zresztą jak nazwy miej­ scowe - mają graficzny i fonetyczny kształt obcy dla anglosa­ skiego oka i ucha, a więc i dla anglosaskiego umysłu. Istniała 1 Henryk Waniek, Refutacja mikrokosmosu, „Przegląd Polityczny” 2002, nr 56. zatem obawa, że zamiast odgrywać określone role na scenie 16 17 historycznych wydarzeń, noszące je postacie będą się pojawiać cenny przedmiot przewożony łodzią na drugi brzeg rzeki) czy i znikać niczym nieuchwytne zjawy. Ale ta egzotyka - częścio­ wreszcie katastroficzno-ratunkowe („ocalone w tłumaczeniu” wo oswojona za pomocą sławnego (czy też może raczej nie­ Stanisława Barańczaka). Osobiście wielką sympatią darzę me­ sławnego, przynajmniej z punktu widzenia nieżyczliwych kry­ tafory metafizyczne, powołujące do istnienia dwa byty tajem­ tyków) Daviesowego eksperymentu w dziedzinie przekładu, nicze i niematerialne: ducha oryginału i ducha przekładu. polegającego na tłumaczeniu konspiracyjnych pseudonimów Za wszystkimi tymi obrazowymi przenośniami kryje się powstańczych i polskich nazw miejscowych na język angiel­ fundamentalna i uniwersalna metafora, której ludzie (zwykli ski - jest elementem przekazu skierowanego do (anglosaskie­ ludzie, czyli tacy, których nie należy mylić ani z filozofami, ani go) czytelnika. Davies pisze bowiem naukowe dzieło historycz­ z językoznawcami) używają, myśląc i mówiąc o komunikacji: ne, ale jest to jednocześnie także dzieło literackie, w którym tak zwana metafora przewodu. W myśl tej metafory porozu­ medium is the message, czyli forma staje się treścią. mienie za pomocą języka przypomina sytuację na imieninach Z zestawienia problemów, jakie stawiają przed tłumaczem u cioci: przynosimy solenizantce pięknie opakowany prezent, obie te książki w kontekście przekładu anglojęzycznej histo­ a solenizantka paczuszkę otwiera, aby znaleźć wewnątrz ten rii Wysp Brytyjskich i anglojęzycznej historii Powstania War­ sam jedwabny szaliczek, któryśmy wcześniej tam włożyli. Tłu­ szawskiego na język i użytek polskiego czytelnika, wyłania się macz byłby wówczas kimś w rodzaju panienki, która w super­ ogólny portret tłumacza jako ambasadora. To metafora wzięta markecie przepakowała nam ów szaliczek z plastikowego wo­ z wystąpienia Ryszarda Kapuścińskiego na otwarciu I Świato­ reczka do ozdobnej papierowej torebki. wego Kongresu Tłumaczy Literatury Polskiej, który odbył się Na liście profesora Balcerzana zabrakło jeszcze jednej popu­ w Krakowie w maju 2005 roku - kolejne ogniwo w długim łań­ larnej metafory, którą można by nazwać „ogrodniczą”: oto tłu­ cuchu metafor, których przez całe stulecia używano do opisania, macz, niczym dobry ogrodnik, starannie wyjmuje roślinkę z do­ czym jest w swojej istocie przekład i kim jest człowiek, który go niczki, nie naruszając korzeni, czyli „z bryłą”, po czym ostrożnie wykonuje. Wiele z tych metafor przypomniał swojej publiczno­ wsadzają do nowej ziemi i do nowej doniczki, zadaniem roślin­ ści pierwszorzędny znawca tej materii profesor Edward Balce- ki zaś jest przyjąć się i pięknie rozkwitnąć w nowym, zmienio­ rzan podczas jednego ze swoich słynnych wykładów o tłuma­ nym otoczeniu. Ale rzecz nie jest taka prosta, o czym wie każdy, czeniu2. Znalazły się na liście profesora metafory kostiumowe kto takie ogrodnictwo uprawiał; w trakcie przesadzania kwiatek i teatralne (ta sama postać, choć w innym przebraniu), muzycz­ chyba jakoś niepostrzeżenie się zmienia, skoro ten, kto go potem ne i malarskie (obraz i kopia czy - ulubiona metafora Daviesa razem z nową ziemią i nową doniczką kupuje, jest przekonany, właśnie - przekład jako symfonia odegrana na dwóch forte­ że nabył wyhodowaną z nasionka roślinkę... pianach), lokomocyjne (idea Karla Dedeciusa: przekład jako Może zatem jest tak, że wygląd rośliny zależy od tego, kto się jej akurat przygląda? Właśnie do tego pytania sprowadza się podstawowy dylemat współczesnego teoretyka przekłado- 2 Edward Balcerzan, Duch oryginału - duch przekładu, wykład otwarty w Katedrze UNESCO UJ, Kraków, 21 maja 2005. znawcy. 18 19 Tłumacza praktyka natomiast interesuje pytanie, czy prze­ bym zatem prosić aby zechciała mi pani udzielić kilku wskazówek jak kładać nie znaczy czasem tyle, co przykład dać7. Etymolog po­ zostać zawodowym tłumaczem i robić przekłady książek pisanych wie, że polski wyraz przykład wywodzi się od dawnego termi­ w języku angielskim na język polski. nu ciesielskiego: słowo oznaczało wzorzec przykładany do tworzywa3; jeśli przyjąć, że owym tworzywem jest język, Panu z Kanady, a także wszystkim, którzy chcą wiedzieć, z którego zrobiono tekst, takim przykładem byłby wzorzec jak to jest być tłumaczem, można jednak spróbować opo­ przekładania przykładany do przekładu. Czyli przykład dobry, wiedzieć o tym, „jak wygląda tłumaczenie książki - w teorii co zresztą potwierdza normalne użycie tego słowa we współ­ i w praktyce”. czesnej polszczyźnie: mówimy dawać dobry przykład, świecić Problemy, które zamierzam przedstawić, podzieliłam przykładem, stawiać kogoś za przykład, być dla kogoś przykła­ na dziesięć kategorii, z których każdą postaram się omówić dem. Ja natomiast zamierzam w dalszych partiach tej książki w osobnym rozdziale. Ale problemy - w ludzkim życiu w ogó­ przytaczać głównie przykłady przekładów złych, nad które na­ le, a w przekładoznawstwie w szczególności - nie poddają się leżałoby przedkładać przykłady jakichś lepszych przekładów. ścisłej kategoryzacji. Kategorie zachodzą na siebie i nawzajem Postaram się to robić wszędzie tam, gdzie się to da zrobić, na­ się przenikają. Lista wskazówek, „jak robić przekłady”, musi tomiast w innych przypadkach mam zamiar po prostu wy­ zatem wyglądać jak palimpsest. tłumaczyć się z mojego tłumaczenia4, nie starając się nikogo przekonywać o jego wyższości nad wszystkimi innymi moż­ liwymi wariantami. Przekład zły łatwo zauważyć. Natomiast na dobry przekład nie ma uniwersalnej recepty, tak jak nie istnieje recepta na pa­ naceum. I wobec tego nie da się wyczerpująco odpowiedzieć pewnemu panu, który przysłał mi jakiś czas temu (z Kanady) następującego maila: Szanowna Pani Tabakowska, Zwracam się do Pani z prośbą o kilka porad dotyczących pracy tłumacza, ponieważ Pani tłumaczyła Gods Playground, a history of Poland i Europe, a History, napisane przez Norman Davies. Chciał­ 3 Andrzej Bańkowski, Etymologiczny słownik języka polskiego, t. 2, War­ szawa 2000, s. 937. 4 Czyli stworzyć - na wzór Barańczaka - własny „Mały, lecz maksymali- styczny manifest translatologiczny”. 20

See more

The list of books you might like

Most books are stored in the elastic cloud where traffic is expensive. For this reason, we have a limit on daily download.