Andrzej Sapkowski Pani Jeziora I jechali dalej, aż przybyli nad jezioro o wodach rozlanych szeroko i pięknie. A pośrodku samym onego jeziora zobaczył Artur ramię w biały atłas przyodziane, miecz cudnej roboty dzierżące. Potem zasię ujrzeli pannę, śmiele stąpającą po wód zwierciadle. - Cóż to za panna tak czarowna? - spytał Artur. - Zwą ją Panią Jeziora - odrzekł Merlin. Thomas Malory, Le Morte Darthur Rozdział pierwszy Jezioro było zaczarowane. Nie było co do tego żadnych wątpliwości. Po pierwsze, leżało tuż obok gardzieli zaklętej doliny Cwm Pwcca, doliny tajemniczej, wiecznie otulonej mgłą, słynącej z czarów i zjawisk magicznych. Po drugie wystarczyło popatrzeć. Tafla wody była głęboko, soczyście i niezmącenie niebieska, iście niczym wyszlifowany szafir. Była gładziutka jak zwierciadło, do tego stopnia, że przeglądające się w niej szczyty masywu Y Wyddfa wyglądały piękniej jako odbicie niż w rzeczywistości. Od jeziora wiało zimnym ożywczym powiewem, a dostojnej ciszy nie zmącało nic, nawet plusk ryby czy krzyk wodnego ptaka. Rycerz otrząsnął się z wrażenia. Ale miast kontynuować jazdę grzbietem wzgórza, skierował konia w dół, ku jezioru. Zupełnie jakby przyciągany magiczną mocą czaru drzemiącego tam, w dole, na dnie, w otchłani wód. Koń stąpał płochliwie wśród pokruszonych skał, cichym pochrapywaniem dając znać, że i on wyczuwa magiczną aurę. Zjechawszy na sam dół, na plażę, rycerz zsiadł. Ciągnąc rumaka za tręzle, zbliżył się do skraju wód, gdzie drobna fala igrała wśród kolorowych otoczaków. Klęknął, chrzęszcząc kolczugą. Płosząc narybek, rybki malutkie i żywe jak igiełki, nabrał wody w złączone dłonie. Pił ostrożnie i powoli, lodowato zimna woda drętwiła wargi i język, kłuła zęby. Gdy zaczerpywał ponownie, doleciał go dźwięk niesiony po powierzchni jeziora. Uniósł głowę. Koń chrapnął, jak gdyby potwierdzając, że i on słyszał. Nadstawił uszu. Nie, to nie było złudzenie. To, co słyszał, to był śpiew. Śpiewała kobieta. Może raczej dziewczyna. Rycerz, jak wszyscy rycerze, wychował się na powieściach bardów i opowieściach rycerskich. W tych zaś w dziewięciu przypadkach na dziesięć dziewczęce pienia lub zawodzenia były przynętą, idący za ich głosem rycerze regularnie wpadali w pułapki. Nierzadko śmiertelne. Ale ciekawość przemogła. Rycerz, końcem końców, miał dopiero dziewiętnaście lat. Był bardzo odważny i bardzo nierozsądny. Słynął z jednego, znany był z drogiego. Sprawdził, czy miecz dobrze chodzi w pochwie, po czym podciągnął konia i ruszył plażą w kierunku, z którego dobiegał śpiew. Nie musiał iść daleko. Brzeg zalegały wielkie głazy narzutowe, ciemne, wyślizgane do połysku, rzekłbyś, zabawki olbrzymów ciśnięte tu niedbale lub zapomniane po skończonej zabawie. Niektóre głazy leżały w wodzie jeziora, czerniały pod przeźroczystą taflą. Niektóre wystawały nad powierzchnię, omywane falką wyglądały jak grzbiety lewiatanów. Ale najwięcej głazów leżało na brzegu, od plaży aż po las. Część zagrzebana była w piasku, wystając częściowo tylko, pozostawiając domysłom, jak wielkie są w całości. Śpiew, który rycerz słyszał, dochodził właśnie zza tych przybrzeżnych. A dziewczyna, która śpiewała była niewidoczna. Pociągnął konia, trzymając go za munsztuk i chrapy, tak by nie rżał i nie prychał. Odzienie dziewczyny spoczywało na jednym z głazów leżących w wodzie, płaskim niczym stół. Ona sama, naga, zanużona do pasa, myła się, pluskając i podśpiewując przy tym. Rycerz nie rozpoznawał słów. I nie dziwota. Dziewczyna, głowę stawiłby w zakład, nie była człowiekiem z krwi i kości. Świadczyło o tym szczupłe ciało, dziwny kolor włosów, głos. Był pewien, że gdyby się odwróciła, zobaczyłby wielkie oczy o kształcie migdałów. A gdyby odgarnęła popielate włosy, dostrzegłby jak nic szpiczasto zakończone małżowiny uszne. To była mieszkanka Faërie. Wróżka. Jedna z Tylwyth Teg. Jedna z tych, które Piktowie i Irlandczycy nazywali Daoine Sidhe, Ludkiem Wzgórz. Jedna z tych, które Sasi nazywali elfami. Dziewczyna przestała na chwilę śpiewać, zanurzyła się po szyję, zaprychała i nad wyraz pospolicie zaklęła. Rycerz to jednak nie zmyliło. Wróżki, jak powszechnie było wiadomo, umiały kląć po ludzku. Niejednokrotnie plugawiej niż stajenni. A bardzo często była klątwa wstępem do jakiegoś złośliwego figla, z zamiłowania do których wróżki słynęły - na przykład zwiększenia komuś nosa do rozmiarów nasiennego ogórka albo zmniejszenia komuś męskości do rozmiarów ziarenka bobu. Rycerza nie pociągała ni pierwsza, ni druga ewentualność. Już, już sposobił się do dyskretnego odwrotu, gdy nagle zdradził go koń. Nie, nie jego własny wierzchowiec, który trzymany za chrapy był spokojny i cichutki jak myszka. Zdradził go koń wróżki, kara klacz, której rycerz początkowo nie dostrzegł między głazami. Teraz smoliście czarna kobyłka grzebnęła kopytem żwir i zarżała powitalnie. Ogier rycerza targnął łbem i odpowiedział grzecznie. Aż echo poszło po wodzie. Wróżka wyprysnęła z wody, przez moment prezentując się rycerzowi w całej miłej dla oka okazałości. Rzuciła się ku skale, na której leżała odzierz. Ale miast chwycić jakie giezło i okryć się skromnie, elfka porwała miecz i z sykiem wydobyła go z pochwy, obracając żelazem nad podziw zręcznie. Trwało to jeden krótki moment, po którym wróżka ukucnęła lub uklękła, kryjąc się w wodzie aż po nos i wystawiając nad powierzchnię wyprostowaną rekę z mieczem. Rycerz otrząsnął się z osłupienia, puścił wodze i zgiął kolano, klękając na mokrym piasku. Od razu pojął bowiem, kogóż to ma przed sobą. - Bądź pozdrowiona - zabełkotał, wyciągając ręce. - Wielki to honor dla mnie... Wielki zaszczyt, o, Pani Jeziora. Miecz ten przyjmę... - Może byś tak wstał z kolan i odwrócił się? - wróżka wystawiła usta nad wodę. - Może by się tak przestał gapić? I pozwolił mi się ubrać? Usłuchał. Słyszał, jak chlupie, wychodząc z wody, jak szeleści odzieniem, jak klnie z cicha, wyciągając je na mokre ciało. Przyglądał się karej klaczy o sierści gładkiej i lśniącej jak krecie futerko. Był to niezawodnie koń wielkiej krwi, niezawodnie zaczarowany. Niechybnie również mieszkaniec Ferie, jak i jego właścicielka. - Możesz się odwrócić. - Pani Jeziora... - I przedstawić. - Jestem Galahad, z Caer Benic. Rycerz króla Artura, pana zamku Kamelot, władcy Letniego Kraju, a także Dumnonii, Dyfneint, Powys, Dyfed... - A Temeria? - przerwała. - Redania, Rivia, Aedirn? Nilfgaard? Te nazwy mówią ci coś? - Nie. Nigdym nie słyszał. Wzruszyła ramionami. W ręku, oprócz miecza, trzymała buty i koszulę, wypraną i wyżętą. - Tak myślałam. A jaki dziś mamy dzień roku? - Jest - otworzył usta, zdziwiony do granic - druga pełnia po Beltane... Pani... - Ciri - powiedziała machinalnie, kręcąc ramionami, by lepiej ułożyć odzienie na schnącej skórze. Mówiła dziwnie, oczy miała zielone i wielkie. Odruchowo odgarnęła zmoczone włosy, a rycerz westchnął mimowolnie. Nie tylko dlatego, że jej ucho było zwyczajne, ludzkie, żadną miarą elfie. Policzek miała zdeformowany dużą brzydką blizną. Zraniono ją. Ale czy wróżkę można zranić? Zauważyła spojrzenie, zmrużyła oczy i zmarszczyła nos. - Szrama, tak jest! - powtórzyła ze swym zaskakującym akcentem. - Czemu masz taki wystraszony wzrok? Aż tak dziwna to rzecz dla rycerz, blizna? Czy też aż tak szpetna? Wolno, oburącz zdjął kaptur kolczy, odgarnął włosy. - Rzecz iście nie dziwna dla rycerza - rzekł nie bez młodzieńczej dumy, demonstrując własną ledwo zagojoną szramę, biegnącą od skroni po żuchwę. - A szpetne są jeno blizny na honorze. Jestem Galahad, syn Lancelota du Lac i Elaine, córki króla Pellesa, pana na Caer Benic. Ranę tę zadał mi Breunis Bezlitosny, niegodziwy ciemiężyciel panien, nimem go powalił w uczciwym pojedynku. Zaprawdę, godzien jestem z rąk twych przyjąć ten miecz, o Pani Jeziora... - Słucham? - Miecz. Jestem gotów go przyjąć. - To mój miecz. Nie pozwalam go nikomu dotykać. - Ale... - Ale co? - Pani Jeziora zawsze... Zawsze przecie wynurza się z wód i darowuje miecz. Milczała jakiś czas. - Rozumiem - powiedziała wreszcie. - Cóż, co kraj, to obyczaj. Przykro mi, Galahadzie, czy jak ci tam, ale najwidoczniej trafiłeś nie na tę Panią, co trzeba. Ja niczego nie rozdaję. I nie pozwalam sobie odebrać. Żeby wszystko było jasne. - Ale przecie - odważył się - przybywacie z Faërie, Pani, czyż tak? - Przybywam - powiedziała po chwili, a jej zielone oczy, wydawało się, patrzą w otchłań przestrzeni i czasu. - Przybywam z Rivii, z miasta o tej samej nazwie, Znad jeziora Loc Eskalott. Przypłynęłam tutaj łodzią. Była mgła. Nie widziałam brzegów. Słyszałam tylko rżenie. Kelpie... Mojej klaczy, która biegła za mną w ślad. Rozpostarła mokrą koszulę na kamieniu. A rycerz westchnął znowu. Koszula była wyprana, ale niedokładnie. Wciąż znać było zacieki krwi. - Przyniósł mnie tu nurt rzeki - podjęła dziewczyna, albo nie widząc, co spostrzegł, albo udając, że nie widzi. - Nurt rzeki i czar jednorożca... Jak nazywa się to jezioro? - Nie wiem - przyznał. - Tyle tu jezior w Gwynedd... - W Gwynedd? - Przecie. Tamte góry to Y Wyddfa. Gdy je mieć po lewej ręce i jechać lasami, po dwóch dniach dotrze się do Dinas Dinlleu, a dalej do Caer Dathal. A rzeka... Najbliższa rzeka to... - Nieważne, jak nazywa się najbliższa rzeka. Masz coś do jedzenia, Galahadzie? Umieram wprost z głodu. - Czemu mi się tak przyglądasz? Boisz się, że zniknę? Ze ulecę w przestworza razem z twoim sucharem i jałowcową kiełbasą? Nie bój się. W moim własnym świecie nabroiłam nieco i zamieszałam w przeznaczeniu, więc chwilowo nie powinnam się tam pokazywać. Pobędę jakiś czas w twoim. W świecie, w którym nocą próżno szukać na niebie Smoka albo Siedmiu Kóz. W którym właśnie jest druga pełnia po Belleteyn, a Belleteyn wymawia się Beltane. Czemu się tak we mnie wpatrujesz, pytam? - Nie wiedziałem, że wróżki jedzą. - Wróżki, czarodziejki i elfki. Wszystkie jedzą. Piją. I tak dalej. - Słucham? - Nieważne. Im baczniej się jej przyglądał, tym bardziej zatracała uroczą aurę, tym bardziej robiła się ludzka i zwyczajna, pospolita wręcz. Wiedział jednak, że taka nie jest, nie może być. Nie spotyka się pospolitych dziewczyn u podnóża Y Wydda, w okolicach Cwm Pwcca, kąpiących się nago w górskich jeziorach i piorących zakrwawione koszule. Nieważne, jak ta dziewczyna wygląda, istotą ziemską być nie mogła. Mimo to Galahad już całkiem swobodnie i bez nabożnego lęku patrzył na jej mysie włosy, które teraz, gdy wyschły, ku jego zdumieniu lśniły pasemkami siwizny. Na jej szczupłe ręce, mały nosek i blade usta, na jej męski strój trochę dziwacznego kroju, uszyty z delikatnej tkaniny o niebywale gęstym splocie. Na jej miecz, dziwny w konstrukcji i ornamencie, ale bynajmniej nie wyglądający na paradną ozdóbkę. Na jej bose stopy, oblepione zeschłym piaskiem plaży. - Dla jasności - odezwała się, trąc stopą o stopę - ja nie jestem elfką. Czarodziejką, to znaczy wróżką, jestem zaś... trochę nietypową. Eee, chyba wcale nie jestem. - Żałuję, naprawdę. - Czego niby żałujesz? - Mówią... - zaczerwienił się i zająknął. - Mówią, że wróżki, gdy zdarzy im się napotkać młodzieńców, wiodą ich do Elflandu i tam... Pod leszczynowym krzykiem, na kobiercu z mchów każą sobie świadczyć... - Pojmuję - spojrzała na niego szybko, po czym mocno ugryzła kiełbasę. - Względem krainy elfów - powiedziała, przełknąwszy - to jakiś czas temu stamtąd uciekłam i wcale nie spieszy mi się z powrotem. Względem zaś świadczenia na kobiercu z mchów... Doprawdy Galahadzie, trafiłeś nie na tą Panią, co trzeba. Tym niemniej pięknie dziękuję za dobre chęci. - Pani! Nie chciałem obrazić... - Nie tłumacz się. - Wszystko przez to - wybąkał - żeście urocznie piękna. - Dziękuję raz jeszcze. Ale nadal nic z tego. Milczeli czas jakiś. Było ciepło. Słońce stojące w zenicie przyjemnie nagrzało kamienie. Leciutki wiaterek zmarszczył taflę jeziora. - Co znaczy... - odezwał się nagle Galahad dziwnie egzaltowanym głosem. - Co znaczy włócznia z krwawiącym ostrzem? Co znaczy i dlaczego cierpi Król z przebitym udem? Co znaczy panna w bieli niosąca graal, półmisek srebrny... - A poza tym, dobrze się czujesz? - Ja jeno pytam. A je jeno nie rozumiem twojego pytania. To jakieś umówione hasło? Sygnał, po którym rozpoznają się wtajemniczeni? Objaśnij łaskawie. - Kiedy nie zdołam. - Dlaczego więc pytałeś? - A bo to... - zacukał się. - No, krótko rzekłszy... Jeden z naszych nie spytał mając okazję. Zapomniał języka w gębie albo wstydził się... Nie spytał i było z tego powodu siła nieprzyjemności. Więc my teraz pytamy zawsze. Na wszelki wypadek. * * * - Czy w tym świecie są czarodzieje? No wiesz, tacy, co parają się magią. Magowie. Widzący. - Jest Merlin. I Morgana. Ale Morgana jest zła. - A Merlin? - Średni. - Wiesz, gdzie go znaleźć? - A jakże! W Kamelocie. Na dworze króla Artura. Ja tam właśnie zmierzam. - Daleko? - Stąd do Powys, do rzeki Hafen, potem z biegiem Hafen do Blevum, nad Morze Sabiny, a stamtąd już blisko na równiny Letniego Kraju. Wszystkiego jakieś dziesięć dni jazdy... - Za daleko. - Można - zająknął się - skrócić nieco drogę, jadąc przez Cwm Pwcca. Ale to zaklęta dolina. Strasznie tam. Żyją tam Y Dynan Bach Teg, złośliwe karły... A ty co, miecz nosisz od parady? A co mieczem przeciw czarom wydoli? Wydoli, wydoli, nie bój się. Ja jestem wiedźminką. Słyszałaś kiedyś? Ech, jasne, że nie słyszałeś. A twoich karłów się nie lękam. Mam wśród krasnoludów sporo znajomych. No pewnie, pomyślał. * * * - Pani Jeziora? - Nazywam się Ciri. Nie nazywaj mnie Panią Jeziora. Źle mi się to kojarzy, nieprzyjemnie i niemile. Tak mnie nazywali oni, w Krainie... Jak ty nazwałeś tę krainę? - Faërie. Albo, jak mówią druidzi: Annwn. A Sasi powiadają Elfland. - Elfland... - owinęła ramiona otrzymanym od niego kraciastym piktyjskim pledem. - Byłam tam, wiesz? Weszłam do Wierzy Jaskółki i bęc, już byłam wśród elfów. A oni właśnie tak mnie nazywali. Panią Jeziora. Nawet mi się to z początku podobało. Pochlebiało mi. Do chwili, gdy zrozumiałam, że w tej krainie, w tej wieży i nad tym jeziorem nie jestem żadną Panią, lecz więźniem. - Czy to tam - nie wytrzymał - splamiłaś koszulę krwią? Milczała długo. - Nie - powiedziała wreszcie, a głos, zdawało mu się, zadrżał jej lekko. - Nie tam. Bystre masz oko. Cóż, przed prawdą nie uciekniesz, głowy w piasek chować nie ma co... Tak, Galahadzie. Plamiłam się często ostatnimi czasy. Krwią nieprzyjaciół, których zabijałam. I krwią bliskich, których usiłowałam ratować... A którzy umierali na moich rękach... Czemu mi się tak przypatrujesz? - Nie wiem, czliś jest bóstwem, czy panną śmiertelną... Czy jedną z bogiń... Lecz jeśliś jest mieszkanką ziemskiego padołu... - Do rzeczy jeśli łaska. - Pragnąłbym - oczy Galahada rozgorzały - usłyszeć twą historię. Zechcesz ją opowiedzieć Pani? - Jest długa. - Mamy czas. - I niezbyt dobrze się kończy. Nie wierzę. Dlaczego? Śpiewałaś, kąpiąc się w jeziorze. - Jesteś spostrzegawczy - odwróciła głowę, zacisnęła wargi, a jej twarz nagle skurczyła się i zbrzydła. - Tak, jesteś spostrzegawczy. Ale bardzo naiwny. - Opowiedz mi twą historię. Proszę. - Cóż - westchnęła. - Dobrze, jeśli chcesz... Opowiem. Usiadła wygodniej. I on też usiadł wygodniej. Konie chodziły skrajem lasu, poszczypując trawy i zioła. - Od początku - poprosił Galahad. - Od samego początku... - Ta historia - powiedziała po chwili, szczelniej owijając się w piktyjski pled - coraz bardziej wygląda mi na taką, która nie ma początku. Nie mam też pewności, czy też się aby już skończyła. Strasznie się, musisz wiedzieć, poplątała przeszłość z przyszłością. Pewien elf powiedział mi nawet, że to jest jak z tym wężem, który capnie zębami własny ogon. Wąż ten, wiedz o tym, nazywa się Urobos. A to, że gryzie swój ogon, znaczy, że koło jest zamknięte. W każdym momencie czasu kryją się przeszłość, teraźniejszość i przyszłość. W każdym momencie czasu kryje się wieczność. Rozumiesz? - Nie. - Nie szkodzi. * * * Zaprawdę powiadam wam, kto wierzy snom, jest jako chcący pojmać wiatr lubo cień uchwycić. Łudzi się obrazem zwodniczym, krzywym zwierciadłem, które łamie lub prawi niedorzeczności na wzór niewiasty rodzącej. Głupi zaiste, kto marom sennym wiarę daje i drogą złudy kroczy. Wszelako kto sny letce sobie waży i nie wierzy im nic a nic, ten także bezrozumnie czyni. Bo przecież gdyby sny całkiem znaczenia nie miały, to po cóż by bogowie, tworząc nas, zdolność śnienia nam dawali? Mądrości proroka Lebiody, 34;1 All we see or seem Is but a within a dream Allan Edgar Poe Rozdział drugi Wiaterek zmarszczył parującą jak kocioł powierzchnię jeziora, popędził po niej strzępki rozwiewanej mgły. Dulki skrzypiały i dudniły rytmicznie, wynurzające się pióra wioseł siały gradem błyszczących kropelek. Condwiramurs wystawiła rękę za burtę. Łódź płynęła w tempie tak żółwim, że woda tylko minimalnie wzburzyła się i wspięła na dłoń. - Ach, ach - powiedziała, wkładając w głos tyle sarkazmu, ile tylko się dało. - Cóż za szybkość! Mkniemy wręcz po falach. Aż się w głowie kręci! Wioślarz, niski, krępy i nabity w sobie mężczyzna odburknął coś gniewnie i niewyraźnie, nawet nie unosząc łba, porośniętego włosem szedziwym i kręconym jak u karakuła. Adeptka miała już serdecznie dość burknięć, charknięć i stęknięć, którymi ten gbur zbywał jej pytanie, odkąd wsiadła na łódź. - Ostrożniej - wycedziła, z trudem zachowując spokój. - Od tak forsownego wiosłowania można się ochwacić. Tym razem mężczyzna uniósł twarz, ogorzałą, ciemną jak garbowana skóra. Zaburczał, zachrząkał, ruchem pokrytego siwą szczeciną podbródka wskazał na zamocowane na burcie drewniane motowidło niknącą w wodzie linkę, napiętą ruchem łodzi. Przekonany najwidoczniej, że wyjaśnienie było wyczerpujące, wznowił wiosłowanie. W takim samym rytmie jak poprzednio. Wiosła w górę. Przerwa. Wiosła w pół pióra w wodę. Długa przerwa. Pociągnięcie. Jeszcze dłuższa przerwa. - Acha - powiedziała swobodnie Condwiramurs, patrząc w niebo. - Rozumiem. Ważny jest ciągnięty za łodzią błyszcz, który musi poruszać się z właściwą prędkością i odpowiednio głęboko. Ważne jest rybołówstwo. Reszta jest nieważna. Było to tak oczywiste, że mężczyzna nawet nie zadał sobie trudu, by burczeć lub charczeć. - Cóż kogo może obchodzić - monologowała dalej Condwiramurs - że podróżowałam całą noc? Że jestem głodna? Że zadek mnie boli i swędzi od twardzej i mokrej ławki? Że sikać mi się chce? Nie, ważny jest tylko połów ryb na dorożkę. Bezsensowny zresztą. Nic nie weźmie na błyszcz ciągnięty środkiem plosa, w toni dwudziestosążniowej głębokości. Mężczyzna podniósł głowę, popatrzył na nią paskudnie i zaburczał bardzo, ale to bardzo burkliwie. Condwiramurs błysnęła ząbkami, rada z siebie. Gbur nadal wiosłował wolno. Był wściekły. Rozparła się na rufowej ławeczce i założyła nogę na nogę. Tak, by w rozcięciu sukni dużo było widać. Mężczyzna zaburczał, zacisnął na wiosłach guzłowate dłonie, udając, że patrzy tylko na linkę dorożki. Tempa wiosłowania, rzecz jasna nie, ani myślał przyspieszyć. Adeptka westchnęła z rezygnacją i zajęła się obserwacją nieba. Dulki poskrzypiały, brylantowe kropelki spadały z piór wioseł. W podnoszącej się szybko mgiełce zamajaczył zarys wyspy. I wznoszący się nad nią ciemny, pękaty obelisk wieży. Gbur, choć siedzący tyłem i nie oglądający się niewiadomym sposobem poznał, że są prawie na miejscu. Nie spiesząc się, złożył wiosła na burtach, wstał, zaczął powoli nawijać linkę na motowidło. Condwiramurs, wciąż z nagą na nodze, pogwizdywała, patrząc na niebo. Mężczyzna zwinął linkę do końca, obejrzał błyszcz, dużą mosiężną łyżkę uzbrojoną w potrójny hak z chwościkiem z czerwonej wełny. - Jej, jej - powiedziała słodziutko Condwiramurs. - Nic się nie złapało, oj, oj, jaka szkoda. Ciekawe, dlaczego taki niefart? Może łódź płynęła za szybko? Mężczyzna obrzucił ją spojrzeniem, które mówiło wiele brzydkich rzeczy. Usiadł, zacharczał, splunął za burtę, chwycił wiosła w sękate łapy, wygiął mocno plecy. Wiosła chlupnęły, załomotały w dulkach, łódź pomknęła po jeziorze jak strzała, woda szumem spieniła się u dziobu, wirami zakotłowała za rufą. Dzielące ich od wyspy ćwierć strzelania z łuku pokonali w czasie krótszym niż burknięcia, a łódź wyjechała na żwir z takim impetem, że Condwiramurs spadła z ławki. Mężczyzna zaburczał, zacharczał i splunął. Adeptka wiedziała, że w przekładzie na mowę ludzi cywilizowanych znaczyło to: wynoś się z mojej łodzi, przemądrzała wiedźmo. Wiedziała też, że na wyniesienie na rękach liczyć nie ma co. Zdjęła trzewiczki, prowokująco wysoko podniosła sukienkę wysiadła. Przełknęła przekleństwo, bo skorupy muszli boleśnie kłuły ją w stopy. - Dzięki - powiedziała przez zaciśnięte zęby - za przejażdżkę. Nie czekając na odburknięcie i nie oglądając się, boso poszła w kierunku kamiennych schodów. Wszystkie niewygody i dolegliwości poszły i uleciały bez śladu, wymazane przez rosnące podniecenie. Była oto na wyspie Inis Vitre, na jeziorze Loc Blest. Była w miejscu niemal legendarnym, w którym bywali wyłącznie nieliczni wybrańcy. Poranna mgła uniosła się zupełnie, przez zmatowione niebo zaczęła mocniej prześwitywać czerwona kula słońca. Wokół machikułów wieży krążyły wrzeszczące mewy, migały jeżyki. Na szczycie schodów wiodących z plaży na taras, wsparta o posążek przykucniętej i wyszczerzonej chimery, stała Nimue. Pani Jeziora. * * * Była drobnej budowy i niska, mierzyła niewiele więcej niż pięć stóp. Condwiramurs słyszała o tym, że za młodu nazywano ją Łokietkiem, teraz wiedziała, że przezwisko było trafne. Ale była pewna, że przynajmniej od pół wieku nikt nie ośmielił się tak nazwać małej czarodziejki. - Jestem Condwiramurs Tilly - przedstawiła się z ukłonem, zakłopotana nieco, wciąż z trzewiczkami w ręku. - Rada jestem, mogąc gościć na twej wyspie, Pani Jeziora. - Nimue - poprawiła swobodnie mała magiczka. - Nimue, nic więcej. Tytuły i epitety możemy sobie darować, panno Tilly. - W takim razie ja jestem Condwiramurs. Condwiramurs, nic więcej. - Pozwól więc, Condwiramurs. Porozmawiajmy przy śniadaniu. Odgaduję, że zgłodniałaś. - Nie przeczę. * * * Na śniadanie był twaróg, szczypior, jajka, mleko i razowy chleb, podane przez dwie młodziutkie, cichutkie i pachnące krochmalem służące. Condwiramurs jadła, czując na sobie wzrok małej czarodziejki. - Wieża - mówiła wolno Nimue, obserwując każdy jej ruch i każdy nieomal niesiony do ust kęs - ma sześć kondygnacji, z czego jedną pod ziemią. Twoja kwatera mieści się na drugiej nadziemnej, są tam wszystkie potrzebne do życia wygody. Parter, jak widzisz, jest częścią gospodarczą, mieszczą się tu też komnaty mieszkalne służby. Podziemne, jak również piętro pierwsze i trzecie, to laboratorium, biblioteka i galeria. Do wszystkich wymienionych pięter i znajdujących się na nich pomieszczeń masz wstęp i dostęp nieograniczony, możesz korzystać z nich i z wszystkiego, co zawierają, kiedy zapragniesz i w jaki sposób zechcesz. - Zrozumiałam. Dziękuję. - Dwie najwyższe kondygnacje mieszczą moje komnaty prywatne i moją prywatną pracownię. Są to pomieszczenia prywatne absolutnie. Żeby uniknąć nieporozumień: jestem niebywale czuła na te sprawy. - Uszanuję to. Nimue odwróciła głowę ku oknu, przez które widać było burkliwego Pana Wioślarza, który uporał się już z bagażem Condwiramurs, a teraz ładował na łódź wędziska, motowidła, kancerki, podrywki i inne parafernalia rybackiego przemysłu. - Jestem trochę staromodna - ciągnęła. - Ale z pewnych rzeczy przywykłam korzystać na prawach wyłączności. Szczoteczka do zębów, dajmy na to. Prywatne komnaty, biblioteka, toaleta. I Król Rybak. Nie próbuj proszę, korzystać z Króla Rybaka. Condwiramurs omal nie zakrztusiła się mlekiem. Twarz Nimue niczego nie wyrażała. - A jeśli... - podjęła, zanim dziewczyna odzyskała mowę. - Jeśli on spróbuje skorzystać z ciebie, odmów. Condwiramurs, przełknąwszy wreszcie, prędko pokiwała głową, powstrzymując się od jakiegokolwiek komentarza. Choć miała na końcu języka, że nie gustuje w rybakach, zwłaszcza grubiańskich. I mających łeb oszemłany siwizną bielutką jak twarożek. - Taak - powiedziała przeciągle Nimue. - Introdukcję miałybyśmy więc za sobą. Pora przejść do spraw konkretnych. Nie ciekawi cię, co sprawiło, że spośród wszystkich kandydatek wybrałam właśnie ciebie? Condwiramurs, jeżeli w ogóle zastanawiała się nad odpowiedzią, to tylko dlatego, by nie wyjść na zbyt zadufaną. Szybko doszła jednak do wniosku, że wobec Nimue fałszywa nawet w małym stopniu skromność i tak będzie zbyt raziła fałszem. - Jestem najlepszą śniączką w akademii - odparła chłodno, rzeczowo i bez chełpliwości. - A na trzecim roku miałam drugą lokatę wśród onejromantek. - Mogłam wziąść tę, która miała lokatę pierwszą. - Nimue była faktycznie szczera aż do bólu. - Nawiasem mówiąc, proponowano mi właśnie ową prymuskę, z pewnym naciskiem zresztą, bo to podobno ważna córeczka kogoś ważnego. A jeżeli chodzi o śnienie, o onejroskopię, to wszakże wiesz, droga Condwiramurs, że jest to dar dość kapryśny. Fiasko może spotkać nawet najlepszą śniączkę. Condwiramurs przetrzymała za zębami ripostę, że jej fiaska można policzyć na palcach jednej ręki. W końcu rozmawiała z mistrzynią. Znaj proporcją, mocium panie, jak mawiał jeden z profesorów akademii, erudyta. Nimue lekkim skinieniem głowy pochwaliła jej milczenie. - Zasięgnęłam języka w uczelni - powiedziała po chwili. - Stąd wiem, że nie musisz wspomagać śnienia środkami odurzającymi. Cieszy mnie to, albowiem narkotyków nie toleruję. - Śnię bez żadnych prochów - potwierdziła z lekką dumą Condwiramurs. - Do onejroskopii wystarczy mi, jeśli mam zahaczkę. - Słucham? - No, zahaczkę - adeptka kaszlnęła. - Znaczy się przedmiot jakoś związany z tym, o czym mam śnić. Rzecz jakąś albo obraz... - Obraz? - Aha. Nieźle śnię na obraz. - O - uśmiechnęła się Nimue. - O, skoro obraz pomoże, to nie będzie kłopotów. Jeśli uporałaś się już ze śniadaniem, to chodźmy, najlepsza śniączko i druga wśród onejromantek. Dobrze będzie, jeśli bez zwłoki wyjaśnię ci pozostałe powody, dla których to właśnie ciebie wybrałam na asystentkę. Od kamiennych ścian tchnęło zimnem, którego nie łagodziły ani ciężkie gobeliny, ani pociemniełą boazeria. Kamienna podłoga ziębiła stopy przez podeszwy trzewiczków. - Za tymi drzwiami - wskazała niedbale - jest laboratorium. Jak się rzekło, możesz korzystać wedle woli. Zalecana jest oczywiście ostrożność. Umiar wskazany jest zwłaszcza przy próbach zmuszania miotły do noszenia wody. Condwiramurs zachichotała grzecznie, choć żart był leciwy. Wszystkie mentorki raczyły podopieczne dowcipami nawiązującymi do mitycznych tarapatów mitycznego ucznia czarnoksiężnika. Schody wiły się w górę jak wąż morski. I były strome. Nim dotarły na miejsce, Condwiramurs spociła się i zdyszała setnie. Po Nimue w ogóle nie było znać wysiłku. - Tędy proszę - otworzyła dębowe drzwi. - Uwaga na próg. Condwiramurs weszła i westchnęła. Komnata była galerią. Jej ściany od sufitu do podłogi obwieszone były obrazami. Wisiały tam wielkie, stare, łuszczące się i spękane oleje, miniatury, zżółkłe sztychy i drzeworyty, wyblakłe akwarele i sepie. Wisiały tam też żywe w kolorach modernistyczne gwasze i tempery, czyste w kresce akwatinty i akwaforty, litografie i kontrastowe mezzotinty, przyciągające oczy wyrazistymi plamami czerni. Nimue zatrzymała się przed wiszącym najbliżej drzwi obrazem przedstawiającym grupę zebraną pod ogromnym drzewem. Spojrzała na płótno, potem na Condwiramurs, a jej milczące spojrzenie było nadzwyczaj wymowne. - Jaskier - adeptka, z miejsca połapawszy się w czym rzecz, nie kazała jej czekać - śpiewa ballady pod dębem Bleobherisem. Nimue uśmiechnęła się, kiwnęła głową. I zrobiła krok, zatrzymując się przed następnym obrazem. Akwarela. Symbolizm. Dwie kobiece sylwetki na wzgórzu. Nad nimi krążące mewy, pod nimi, na stokach wzgórza, korowód cieni. Ciri i Triss Merigold, prorocza wizja w Kaer Morhen. Uśmiech, kiwnięcie, krok, następny obraz. Jeździec na koniu w galopie, w szpalerze pokracznych olch, wyciągających ku niemu ramiona konarów. Condwiramurs poczuła, jak przeszywa ją dreszcz. - Ciri... Hmm... To chyba jej jazda na spotkanie z Geraltem na farmie niziołka Hofmeiera. Następny obraz, pociemniały olej. Balistyka. - Geralt i Cahir bronią mostu na Jarudze. Potem poszło szybko. - Yennefer i Ciri, ich pierwsze spotkanie w świątyni Melitele. Jaskier i driada Eithene, w lesie Brokilon. Drużyna Geralta w śnieżycy na przełęczy Malheur... - Brawo, doskonale - przerwała Nimue. - Znakomita znajomość legendy. Teraz znasz już drugi powód, dla którego znalazłaś się tu ty, a nie ktoś inny. * * * Nad hebanowym stolikiem, przy którym usiadły, dominowało wielkie płótno batalistyczne przedstawiające, jak się zdawało, bitwę pod Brenną, jakiś moment kluczowy batalii, czyli czyjąś kiczowato bohaterską śmierć. Płótno było ponad wszelką wątpliwość dziełem Mikołaja Certosy, można było poznać po ekspresji, perfekcyjnej dbałości o detal i typowych dla artysty efektach luministycznych. - Owszem, znam legendę o wiedźminie i wiedźmince - odrzekła Condwiramurs. - Znam ją nie zawaham się powiedzieć, na wyrywki. Podlotkiem będąc kochałam tę historię, zaczytywałam się nią. I marzyłam, by być Yennefer. Będę jednak szczera: jeśli nawet i była to miłość od pierwszego wejrzenia, jeśli nawet była wybuchowo namiętna... To nie była wieczna. Nimue uniosła brwi. - Poznawałam historię - podjęła Condwiramurs - w popularnych skrótach i wersjach dla młodzieży, brykach okrojonych i uprzyzwoiconych ad usum delphini. Potem naturalnie wzięłam się za tak zwane wersje poważne i pełne. Obszerne do granic redundacji, a niekiedy i poza te granice. Wówczas to pasja ustąpiła chłodnej refleksji, a dzika namiętność czemuś w rodzaju obowiązku małżeńskiego. Jeśli wiesz, co mam na myśli. Nimue ledwie dostrzegalnym skinieniem głowy potwierdziła, że wie. - Podsumowując, wolę te legendy, które mocniej trzymają się legendarnej konwencji, nie mieszają klechdy z rzeczywistością, nie próbują integrować prostego o prostolinijnego moralietu bajki z głęboko niemoralną prawdą historyczną. Wolę legendy, do których nie dopisują posłowi encyklopedyści, archeolodzy i historycy. Wolę, jeśli książę wspina się na szczyt Szklanej Góry, całuje śpiącą królewnę, ta budzi się i obydwoje żyją potem długo i
Description: